ANTONI KENAR Z UCZNIEM MACIEJEM SZAŃKOWSKIM
PRZY KOREKCIE PRZED SZKOŁĄ, 1957
FOT. ZBIGNIEW KAMYKOWSKI
Dzieciątka Jezus, albo w moim warszawskim domu, gdzie wypoczywał kilka dni po ciężkiej operacji. Jednak i w tych rozprzęgających okolicznościach zachował jakąś siłę, która musiała uderzać każdego, kto się z nim stykał, jakąś właściwą sobie mieszaninę żelaznej woli i hamowanej czułości. Żadnego rozgrymaszenia, żadnego roztkliwiania się nad sobą. Cierpiąc potrafił uczyć rysunku swoją małą córkę, żartować z przyjaciółmi, mówić o sztuce rzeczy zawsze nowe i zawsze odkrywcze, a swojej czułości dla świata nigdy nie wyrażał sentymentalnym słowem, tylko głosem, spojrzeniem, uśmiechem. Pamiętam jak uśmiechnął się w moim domu do obrazu Waliszewskiego. Nie rozprawiał o formie, twardości czy miękkości, kolorycie, ale wszystko co zobaczył w tej „Przechadzce” zamknął w czułym uśmiechu. Kiedyś było tak, że mój mąż recytował swoje wiersze w szkole Antka. Jak prawdziwie i jak niepowtarzalnie zabrzmiały słowa z „Wita Stwosza” właśnie w tym otoczeniu, właśnie wobec Kenara:
[…] był to wypadek zupełnie szczególny i wyjątkowy, że zjawił się w tej szkole Artysta, który w górach był w „domu”, a prace z młodzieżą traktował jak własną twórczość – bo tylko taki artysta, dla którego proces twórczy był ważniejszy niż wynik – niż „dzieło”, mógł tak traktować prace z dziećmi i młodzieżą – jest to wypadek niepowtarzalny. […]
Józefa Wnukowa, Sopot, 12.05.1975 r.
[…] Działalność pedagogiczna Kenara jest już zmitologizowana i dopiero w ramach tego mitu obserwujemy fascynacje czarującą osobowością, szlachetnością nieugiętego charakteru, tajemniczą już metodą pedagogiczną … Piszę: „tajemniczą już”, bo w ostatecznym